Terapia Srerapia cz. 2

Kontynuacja wpisu Terapia Srerapia cz. 1.

Na tzw. obrazek wyróżniający dałam ładne, harmonijne ujęcie jakiejś tam kropli wody nad harmonijną taflą, blabla srutu pierdutu, ale bardziej pasuje to:

Do poprzedniego wpisu chciałam dodać tyle, że choć na oddziałach dziennych dobrze się czułam – i czułam się akceptowana, to jednak nie poznałam tam żadnych znajomych.
Przekrój ludzi był tam spory – większość była normikami, którzy jako przyjaciele nie mieliby mi wiele do zaoferowania. Ci ciekawsi byli natomiast bardzo skryci i nie szukali towarzystwa. Była też jedna lub dwie osoby z takich bardziej odklejonych i słabo funkcjonujących. Jednemu facetowi wpadłam w oko – o ile intelektualnie reprezentował moją ligę, tak miejsce przy moim boku było już zajęte, a poglądy tego gościa (był m.in. praktykującym katolikiem) były dla mnie nie do przyjęcia.

No i zapomniałam napomknąć, że mój pierwszy terapeuta nie znosił moich komiksów, w sensie – póki rysowałam jakieś neutralne paski, było okej, ale “Wariat i Wilk” już mu się nie podobał. Dlaczego? Bo w jego opinii ukazywałam w złym świetle nieskazitelnych przecież psychiatrów i psychologów, a to straszliwie niewdzięczne i złośliwe! A to był czas, kiedy jeszcze nie rysowałam komiksowych dissów na tych, którzy zaszli mi za skórę. Nie wiem czy to objaw niewdzięczności, że młody, zagubiony człowiek ze schizofrenią rysował to co czuł, w ramach autoterapii? Bo rysowałam to co czułam, nie miałam zamiaru ani celu, żeby kogokolwiek obrażać. Ale facet był mistrzem w znajdowaniu piątego dna tam, gdzie było tylko jedno i to widoczne, a sam też nie zawsze zachowywał się fair wobec pacjentów. Na przykład wymyślając na oddziale dziennym gry, które skłócały ze sobą pacjentów zamiast integrować i zachęcać do współpracy – tak, mafia (zabawa znana ze szkolnych świetlic i kolonii letnich) nie jest dobrą grą dla schizofreników, którzy w pewnym momencie zaczynali brać to na serio. Terapeuta powinien to wiedzieć, ale zamiast tego, zmuszał grupę do takich gównianych gier i patrzył jak niektórym pacjentom puszczały nerwy, a potem się mądrzył, że tak nie można. Dodam, że te świadome komiksowe dissy rysuję już rzadko kiedy, a już na pewno nie na mojego obecnego psychiatrę czy tę terapeutkę, która mi pomogła. Pszypadeg?

W lipcu 2021 roku moje życie zmieniło się.
Umarł mój ojciec – w końcu byłam wolna od jego pijaństwa, ciągłych awantur, chaosu i fermentu. Potem miałam operację usunięcia guza wraz z całym jajnikiem – guz okazał się tylko potworniakiem, ale zjadłam na tym nerwy. Ostatecznie zrezygnowałam też z pracy w gównianym ZAZie.
Miałam dość tego jak żyję i że mając te 35 lat nie mam własnego, dorosłego życia – tylko cały czas łańcuchem za kostkę u rodziny. Tak się wtedy czułam. Postawiłam wszystko na jedną kartę – i w październiku mój facet i ja zamieszkaliśmy razem.

Przeszliśmy długą drogę od tamtego czasu – w końcu mam stały dochód i mamy swoje własne lokum. Wyprowadziłam się ze znienawidzonego rodzinnego miasta. Ale zanim to nastąpiło – musieliśmy przejść wspólnymi siłami przez sporo przeszkód i niedogodności. Nie chodzi mi o niedogodności w związku, bo jesteśmy bardzo zgodną parą i mamy bardzo zdrową relację (słowa terapeutki) – tylko o różne zawirowania życiowe.

Był początek roku 2022 i zaczęłam się źle czuć jakoś tak na co dzień. Dużo rozmyślałam o przeszłości, o szkolnych bullies, o mobbingu w pracy i czułam, że to mnie niszczy i nie udźwignę tego. No i… Postanowiłam szukać terapii. Przypomniałam sobie, że pewna pani psycholog przyjmuje przecież w sąsiednim mieście. Kto to taki? Była to pani, która pracowała jako psycholog w ZAZ, ale w wyniku intrygi nowej dyrektorki została zwolniona (oficjalna wersja była inna, ale ja znałam sprawę od kuchni). Zawsze dobrze się z nią dogadywałam, więc pomyślałam – czemu nie! Do tego dojazd nie był już problemem, bo przecież mój facet ma samochód.

Na pierwszym spotkaniu terapeutka – notabene relacja z nią jest bardziej koleżeńska, niż oficjalna, ale o tym dalej – zaproponowała, że mogę przyprowadzać na sesje mojego faceta w ramach swojego supportu. A on też mógłby skorzystać, w końcu sam ma problemy (choć inne niż moje).

Większość z was pomyśli teraz: co…? Terapeutka powiedziała mi kiedyś, że specjalnie dla mnie, ze względu na moje specyficzne zaburzenia, robi mi sesje całkowicie inne od ogólnie przyjętych. Bo – jak sama powiedziała – inaczej niewiele bym skorzystała. Zgodziłam się z nią, pomna moich poprzednich (opisanych w poprzednim wpisie) doświadczeń. Tak, była to pierwsza i jedyna terapeutka, która rozumiała czym jest schizofrenia i schizotypia i jakie potrzeby mają pacjenci z tymi problemami.

Przy wszystkich poprzednich terapiach miałam wrażenie, że kręcę się w kółko i faktycznie, z żadnej nic nie wynikało – ba, nawet mi szkodziły, utwierdzając mnie w przekonaniu, że jestem zjebana i wadliwa. Tymczasem tutaj, już po kilku sesjach, poczułam, że coś się realnie zmienia. Przełom nastąpił w lutym 2023 r. Odwiedziła nas wtedy rodzina, na co dzień mieszkająca zagranicą, i to bardzo daleką. Miałam małą scysję z kuzynem – chociaż normalnie mamy dobre relacje – i on usiłował podejść mnie szantażem emocjonalnym w pewnej sprawie. Kiedyś zgodziłabym się na wszystko czego kuzyn chciał, jak potulna owieczka, oczywiście zupełnie wbrew mojej woli… ale teraz, postawiona pod ścianą, zaatakowałam! I to z taką siłą, jakiej nikt się nie spodziewał. Zrobiłam taką awanturę, że nie było co zbierać. Pierwszy raz w życiu poczułam się jak zwycięzca, a nie jak ostatni śmieć. To było ekstremalnie i niesamowicie przyjemne uczucie. A potem rodzina zaczęła się ze mną liczyć. :)

Jakiś miesiąc później napyskowałam niemiłemu pracownikowi Żabki, który był zbulwersowany faktem, że zamówiłam do sklepu jakąś paczkę. Pykło. Przestałam być uległa, miła i posłuszna. Przestałam być tą przysłowiową burą suką do bicia. Bo bycie lękliwą i uległą było moim najgorszym problemem w życiu i źródłem bardzo niskiego poczucia własnej wartości.

Ale nie była to tylko zasługa terapii. Teraz napiszę coś, co jest bardzo kontrowersyjne i drodzy schizofrenicy, BARDZO WAS PROSZĘ, żebyście absolutnie nie robili czegoś takiego, a już na pewno nie na własną rękę. Brałam wtedy dwa neuroleptyki – arypiprazol i lurazydon. Miałam już serdecznie dość skutków ubocznych arypiprazolu. Nie mogłam spać, miałam ciągłą zgagę i bolały mnie wszystkie mięśnie szyi i karku… Mój psychiatra absolutnie nie chciał o tym słyszeć, ale olałam jego przestrogi i zrobiłam to – odstawiłam arypiprazol na własną rękę.

Lurazydon (u mnie: Latuda) działa inaczej, niż te “klasyczne” neuroleptyki. I już wkrótce… zaczęłam czuć emocje, które leżały teoretycznie zabite przez kilkanaście lat. W tym gniew. I agresję. Rzeczywistość stała się tak silna i wyraźna, że rozważałam powrót do jakiegoś dodatkowego neuroleptyków, ale dzięki wsparciu narzeczonego i terapeutki nie musiałam tego robić. ALE to jest moje ostrzeżenie dla was: schizofrenik z silniejszą chorobą nie poradzi sobie z takimi emocjami i bodźcami i w każdym innym przypadku niż mój skończy się to psychozą i szpitalem. Znałam takiego typa, a żeby było gorzej – pół roku później zmarł, mając ledwie 44 lata. Więc – nie róbcie tego.

Dlaczego ta jedna terapia okazała się dobra i pomocna?

Bo terapeutka zaakceptowała mnie taką, jaką jestem. Nie byłam w jej oczach defektem, który trzeba koniecznie naprawić, żebym stała się NORMALNA. Nie byłam wystającym gwoździem, który trzeba wbić, bo psuje ładną kompozycję.

Terapeutka nazwała to, co mnie spotkało w życiu po imieniu: PRZEMOCĄ i KRZYWDĄ. A schizofrenię normalną reakcją mojej psychiki na zło i przemoc, jakie wyrządzili mi różni ludzie na różnych etapach życia. Nie szukała w tym plusów i “normalności”, nie wymyślała jakichś ideologii z pizdy, nie mówiła “wmawiasz sobie”, “eee nie jest tak źle”, “przesadzasz”, “a może ich prowokowałaś”, “wydaje ci się” itd. Nie mówiła, że mam się skupić na tu i teraz i nie myśleć o przeszłości, tylko zaczęła dokopywać się do moich traum z dzieciństwa i przerobiłyśmy to wspólnie. Bo trauma z dzieciństwa to fundament każdej choroby psychicznej. Nie było też żadnych debilnych tekstów o “ukrywaniu kobiecości w szerokich bluzach” – widzicie, jestem w stałym, wieloletnim i szczęśliwym związku, bynajmniej nie platonicznym, a ciągle noszę te szerokie bluzy! XD Swoją drogą, gdy przytoczyłam terapeutce ten tekst o bluzach, zaczęła się z niego śmiać. Na tekst o błonie dziewiczej zrobiła oczy jak 5 zł i nazwała to ogromną niekompetencją tamtej terapeutki. Nie mówiła nic o tym, co rzekomo powinnam będąc danej płci i będąc w danym wieku, ona mnie po prostu akceptowała taką, jaką jestem, ze wszystkim co miałam w głowie i co mi się w życiu przydarzyło.

Dzięki tej terapii pozbyłam się całkowicie fobii społecznej, która kiedyś utrudniała mi życie. Obecnie nie mam żadnych lęków społecznych – co nie znaczy, że jestem fajna i towarzyska. Poszło mi w tę typowo-schizotypową stronę, stałam się odludna i aspołeczna, ale już nie z powodu lęków – tylko dlatego, że ludzie mnie po prostu drażnią i czuję do nich obrzydzenie, szczególnie jak wchodzą ze mną w zbyt duże interakcje lub po prostu są głośni. Nie mam już najmniejszego problemu z wychodzeniem z domu, robieniem zakupów i załatwianiem spraw. Dlaczego? Dlatego, że wiem już, że kiedy ktoś naruszy moją granicę – obronię się, skutecznie.

Tak, nie krępuję się aby urządzać awantury czy odzywać się do ludzi po chamsku. Ale NIGDY nie zaczynam pierwsza – to od interlokutora zależy, czy będę miła, czy też nie. Wcześniej ludzie nagminnie traktowali mnie źle – byli dla mnie niemili, opryskliwi, gapili się na mnie i notorycznie przekraczali moje granice. Obecnie to się już nie zdarza, ba, czasem nie muszę się w ogóle odzywać, a osoba konfliktowa opuszcza potencjalne pole bitwy – co bardzo mnie dziwi, ale właśnie tak jest. Ludzie zaczęli mnie szanować. Zresztą nie ukrywam, że stosuję prostą i skuteczną zasadę. Nie bawię się w jakieś “to co powiedziałeś zraniło mnie” – jeśli ktoś przekroczy moją granicę, musi się liczyć z tym, że dostanie łajnem w ryja. Wobec znajomych i rodziny jestem za to asertywna. Dużo animuszu dodała mi obecność mojego faceta, który daje bardzo duże poczucie bezpieczeństwa.

Ale temat jest dla mnie o tyle trudny, że jako paranoik często widzę agresję i niechęć tam, gdzie wcale jej nie ma, albo jeśli jest, to szkoda marnować na nią energię – i tego już niestety nie naprawi u mnie żadna terapia. Muszę się pilnować, a mogę też liczyć na wsparcie mojego faceta, który mnie wtedy naprostuje. Albo zdrowych znajomych z forum. :)

Co było dla mnie trudne podczas terapii?

Kwestia relacji z rodzicami, a konkretnie z matką. Z ojcem niezbyt, bo nie żyje, a w przeciwieństwie do mojej byłej przyjaciółki, która notorycznie i bezsensownie od 13 lat (i pewnie robi to nadal) rozkopuje grób swojej matki – wybaczyłam mu, dla siebie i dla niego, żeby spoczywał w spokoju (jestem ateistką, ale mam swój schizotypowy system wierzeń). Tak – doszło do mnie, że za moją chorobę i wieloletnią wegetację, którą w sumie zupełnie niedawno zamieniłam w życie odpowiada nie kto inny, jak tylko moi rodzice. Ojca zawsze było łatwo obwiniać, bo był alkoholikiem. Inna sprawa była z moją matką… No i to mocno zaważyło na naszej relacji. Tak, do teraz mam momenty, że jestem na moich rodziców wściekła – jednocześnie rozumiejąc, że to jest kompletnie bezsensowne mszczenie się na własnym zdrowiu, bo nic nie zmienię. Ojciec nie żyje, a mama się nie zmieni i po co ją denerwować w jej wieku.

Zaczęłam rozumieć koncept traumy pokoleniowej i tego, że przecież moi rodzice nie zrobili tego wszystkiego z premedytacją czy po złości. Oni NIE POTRAFILI i NIE MOGLI INACZEJ. Wychowały ich ofiary drugiej wojny światowej – a nasi pradziadkowie przeżyli aż dwie wojny światowe i dużo innego syfu po drodze. Lata 80, w których się urodziłam, były zupełnie inne, niż współczesność. Nie było terapii na wyciągnięcie ręki, nie było psychiatrów na wyciągnięcie ręki – temat chorób psychicznych to było tabu. Do psychiatry trafiały tylko najcięższe przypadki i to się wiązało z naprawdę ciężkim ostracyzmem społecznym, o ile człowiek np. ze schizą był w ogóle w stanie funkcjonować poza szpitalem… Nie było nowoczesnych leków, a psychoterapia i inne obecnie powszechne gałęzi psychologii dopiero raczkowały. I to nie była niczyja złośliwość – po prostu taka była przeszłość. Nie można jej mierzyć współczesną miarą, co moja terapeutka też wielokrotnie podkreślała.

I poza tym, że wciąż jeszcze bywam zła na rodziców, to jednak mam też dla nich zrozumienie – sami mieli mnóstwo traum z własnych domów rodzinnych i nie potrafili wychować dziecka inaczej ani stworzyć mu normalnego domu. I… czy mi się to podoba czy nie, psychicznie jestem wierną kopią ojca. Już wiem dlaczego pił – bo miał zaburzenia osobowości, najprawdopodobniej schizoafektywne.

Jestem przedstawicielką pierwszego pokolenia, które zyskało samoświadomość. I z pełną odpowiedzialnością mogę powiedzieć: przerywam krąg spierdolenia. I bez oglądania się na czyjekolwiek widzimisię, mogę podjąć swoją decyzję: nigdy nie zostanę matką. A kogo tak naprawdę mogę obwiniać za swoją chorobę…? Hitlera i Stalina. :’)

Co mi dała ta terapia?

Poczucie spójności i mnóstwo wiedzy na własny temat. Już wiem, dlaczego przez większość życia byłam uznawana za dziwadło. Już wiem, dlaczego w młodości znalazłam sobie takie hobby a nie inne. Już wiem dlaczego obsesyjnie kochałam rysować – i udało mi się przenieść tę pasję na zdrowe tory. Teraz służy samorozwojowi i własnej satysfakcji. :) Wiem też w końcu o mnóstwie innych rzeczy, które kiedyś stanowiły dla mnie wielką niewiadomą.

Co dalej?

Uczęszczałam na tę terapię trzy lata. I… na ostatniej sesji miesiąc temu coś poszło nie tak. Terapeutka miała pewnie gorszy dzień, przykre tylko, że to ja padłam ofiarą jej gorszego dnia. Czy strzeliłam focha i myślę o terapeutce jak najgorzej? Nie, ale doszłam do wniosku, że może faktycznie już czas na zakończenie tej terapii (terapeutka sugerowała mi to już wcześniej). Po co pchać wózek aż odpadną koła…? Myślę, że to co było u mnie do naprawienia, zostało naprawione, a nad resztą mogę popracować sama.

W moim przypadku nie da się zrobić jakoś super dużo – a to, co najbardziej mnie bolało (brak asertywności i nieumiejętność obrony swoich granic) udało się naprawić. W kwestii innych problemów, dostałam od terapeutki wiele wskazówek i ćwiczeń.

No i… To była właśnie terapia, która pomogła schizofrenikowi/schizotypowi. Wydaje mi się – niestety – że trafienie na taką terapię w naszych realiach, i to jeszcze na NFZ, jest podobnym szczęściem jak szóstka w Lotto. I to jest jedyna rzecz przykra w tej opowieści… Schizofrenicy serio mają pod górkę, a 1900 zł renty niestety nie daje żadnych możliwości samorozwoju. Problematyczne jest również to, że zawód psychoterapeuty nie jest na ten moment uregulowany prawnie, więc nie brakuje osób bez kompetencji, a także zwykłych oszustów i szarlatanów. Do tego psychoterapia na NFZ z reguły jest ograniczona w kwestii ilości sesji, a na kolejny termin często trzeba czekać nawet trzy tygodnie. To nie zachęca i nie pomaga.

Subskrybuj
Powiadom o
guest

11 Komentarze
Najstarsze
Najnowsze
Opinie w linii
Zobacz wszystkie komentarze
Bluesand

Hej, to gratuluję poprawy i szczęścia z terapeutką.
Cieszy mnie to.

Nie znam się na spektrum schizofrenii, choć czytałem parę razy, czym się objawia, ale większość tego chyba już zapomniałem.

Czy Ty uważasz się cierpisz na objawy schizofrenii (6A20), czy zaburzenia schizotypowego (6A22) według ICD 11? A może to jakaś mieszanka? Jak mówię, nie znam się za bardzo.

Ja kieruję się ICD 11, choć co do CPTSD to i tak jest to tylko przybliżenie, poza tym, to kategorię CPTSD wprowadzono dopiero w 2022 roku. Nie sprawdzałem, jak to jest z zaburzeniami związanymi ze spektrum schizofrenii, ale ogólnie, wszystkie opisy tych zaburzeń idą w kierunku “spektrum”.

Potrafię sobie wyobrazić, że trauma w dzieciństwie pogłębia wiele tendencji, czy nawet je po prostu wywołuje.

Co do terapii, to pewnie jest, tak jak piszesz — doszłyście we współpracy do granicy wydajności i nie ma co ciągnąć tematu. Czasami wpada się w dobrze wyjeżdżone koleiny i już człowiekowi trudno z nich wyjść.

Mnie moja pierwsza terapia pomogła we wielu rzeczach, nauczyłem się mówić o tym co czuję, ale też potem utknęła. Też znałem tego PT prywatnie, co nie było może takie dobre. Teraz ta, na którą chodzę, ma inne podejście, schematyczne, tamta była analityczna.
Poza tym, to wiem lepiej czego szukam, albo PT pomaga mi w poszukiwaniach. Uważam, że jest to interesujący proces.

Co do rodziców, to ja napisałem już kiedyś, jaki ja mam stosunek do moich. Wojna wojną, ale moi sąsiedzi byli “normalni” i inni ludzie też, o ile można coś takiego definiować. Można też różne teorie rozwijać, na ile są one poprawne, nie mnie to oceniać.
Wiadomo, zmienia się materiał genetyczny poprzez doświadczenia, nie DNA, ale aktywacja genów, także przez chromatynę i histony czy jako to było.
Często jest to wychowanie i przeżycia, jak sama piszesz.

Myślę, że czasami to przypadek, że jeden rodzic drugiemu zaczyna pozwalać na pewne zachowanie. Moja babcia (ze strony ojca) ostrzegała moją mamę przed moim ojcem (jej synem), moja mama to olała, bo miłość jest ślepa. Babcia sama mi o tym opowiadała.
Z tym, że u mnie to było skomplikowane. Ojciec wyżywał się głównie na mnie czy mojej siostrze (ale mniej), moja mama miała w miarę spokój. Opisałem to w mojej książce trochę, może opiszę jeszcze raz na blogu, jak mi się będzie chciało, zobaczę.
Ja tam nie zastanawiam się nad “wybaczaniem”. Różne są też teorie na ten temat, patrz Judith Herman. Dla mnie to raczej jak przypadek natury. Gdzieś w Austrii obsunie się pół góry, zasypie wioskę, gdzie indziej coś tam innego, ja miałem rodziców, którzy nie nadawali się do swojej roli. Są tacy i tacy, ja miałem takich.

Ciekawe, czy zastanawiałaś się nad tym, na czym Twój problem polega, w sensie działania mózgu. Pytałem się już raz chyba o to. Nie każdy musi nad tym dumać, tak jak ja, bo ludziska są różne ;)

Co do terapeutów (PT), to jak ktoś napisał w jakimś komentarzu tutaj. Raz się trafi tak, raz inaczej. Z tym, że ci ze służby zdrowia muszą spełnić pewne standardy.
Wiem, że są terapeuci od traumy (między innymi). Ciekawe ilu jest od schizotypwoych zaburzeń. Nie patrzyłem, bo się tym nie interesowałem.

Spokojnego wieczoru,
Pozdro

Bluesand

>Terapeutka mi mówiła, że w psychiatrii nic nie jest oczywiste
Zgodzę się z terapeutką, bo w sumie chodzi o to, że różne objawy mogą mieć różne podłoże, a jak na razie to mało gdzie istnieją możliwości obiektywnej diagnostyki, za pomocą skanów komputerowych czy badań poziomu różnych substancji w różnych częściach mózgu.
Nie jest to zupełna abstrakcja, bo powoli to jakoś tam wchodzi.
Lepiej wiem jak to jest z depresją, bo ta też może mieć różne podłoża, ale podobne objawy i istnieje sporo badań na ten temat.

Ja porównuję tę diagnostykę mózgu z diagnostyką innych organów/części ciała. 200 lat temu było cienko, ktoś najwyżej powąchał mocz, popatrzył w oczy, czy pomacał bolące miejsce, teraz jest rentgen, MRI, badania krwi i temu podobne.

No tak, diagnoza lekarska (ICD) ważniejsza jest w sumie dla papierka, czy żeby mieć ogólne pojęcie o co chodzi. Ja też nie mam “typowej” C-PTSD, według starych teorii (moim zdaniem). Ale zgodziliśmy się z PT, że nie o to chodzi, ważne, co jest na papierku dla kasy chorych ;)

>mało kto z pokolenia baby boomers jest normalny. To są ludzie straszliwie straumatyzowani, tylko niestety z zerową samoświadomością
Nie zgodzę się z tą tezą, ale to temat do dyskusji.

Co do
>„Oskarżam Auschwitz” Grynberga – dotyczy wprawdzie Żydów, ale te mechanizmy są uniwersalne
Tak, równie dobrze można poczytać “Gulag Archipelago” Solzhenitsyn (czy jak się to pisze po polsku), tam widać podobne, ale też inne mechanizmy, chodzi o stalinizm.
Co do Auschwitzu to wychowałem się w miasteczku może 15 kilometrów od niego oddalonym, więc słyszałem trochę z opowiadań, jak miejscowi na Auschwitz reagowali.

Jak mówię, z tego co wiem, to ludzie mają różne reakcje na traumatyczne wydarzenia, ale do zupełnie inny temat.

Co do “wybaczania”, to fachowcy mówią, że to dobre, jak się nie jest do tego zmuszanym, więc wygląda na to, bardzo dobrze zrobiłaś, tym bardziej, że się z tym dobrze czujesz.

>Nie zastanawiałam się i nie czuję takiej potrzeby. :) Zresztą mam za małą wiedzę.
No tak, istnieją różne podejścia. Ja mam takie bardziej “medice, cura te ipsum”, czyli lekarzu lecz się sam. Starałem się zrozumieć, co jest ze mną grane, bo późno poszedłem na PT, i tak mi zostało ze zrozumieniem, które mi zresztą pomaga, uważam.

Myślę, że terapeuci specjalizują się też trochę według potrzeb, najwięcej jest pewnie takich od rodzinnych problemów (z relacjami), czy lęków, albo też wypalenia zawodowego. Dlatego może być mniej takich, którzy znają się na schizofrenii.

Ostatnio edytowano 10 dni temu przez Bluesand
Bluesand

Dziękuję, tak też zrozumiałem, że to chodziło głównie o rodziny więźniów Auschwitzu, ale nie doczytałem, że tylko o dzieci, bo szybko przejrzałem parę informacji na temat tej książki.
Wspomniałem “Gulag Archipelago”, bo w nim chodzi o czasy stalinistyczne, nie tyle o sam Gulag. Przynajmniej w tej jednotomowej wersji, którą ja mam (z przedsłowiem J.Petersona, o ile pamiętam).
Jaki wpływ miał stalinizmus na to, że Rosjanie Putina popierają?
Z drugiej strony Niemcy na przykład dziwnie się zachowują, gdy chodzi o migrantów i tak dalej.

Co do dyskusji na temat traumy pokoleniowej, to jest to moim zdaniem szeroka dyskusja, która zawiera wiele elementów.
Jak interpretować pewne dane, to inna sprawa. W Australii nie było wojny, ale istnieje problem z przemocą domową. W USA chyba 80% czarnej populacji wyrosła z tylko jednym rodzicem, za to z Azjatów i Hindusów tylko 10-20% (podaję z głowy).
Co chcę powiedzieć, co miało wpływ na falę rozwodów, czy problemy psychiczne, to bardzo szeroki temat. Na ile przeszłość, na ile kultura, czy zmiany kulturowe się do tego przyczyniły, tego nie wiem. Dlatego sam musiałbym więcej poczytać, żeby móc sensownie dyskutować na ten temat.

Czytałem parę razy na temat “dziedziczonej” traumy, wspomniałem w poprzednim komentarzu. Zmiany nie w samym DNA, ale w chromatynie, mające wpływ na aktywność genów, czyli dziedziczenie zwiększonej podatności na lęk, ale też inne kwestie.

Nie wykluczam, że masz rację, przynajmniej po części, gdy chodzi o traumę pokoleniową, nie wiem, nie znam się. Zgodzę się, że traumatyczne przeżycia mogą mieć wpływ na dysfunkcjonalność.

Mnie interesuje bardziej, co teraz można zrobić, ze sobą, ze swoimi problemami, także ze swoją przeszłością (pamięcią).

Bluesand

No tak, mojej babci o mało nie zastrzelili w czasie wojny, dziadka też, ale to Rosjanie. Z tym, że nie zauważyłem, żeby babcia miała jakieś traumy z wojny, oprócz tego, że została się sama z dwójką dzieci, bo dziadka wzięto do gulagu i nie wrócił.
Moja druga babcia też wydawała się w miarę działająca, ale kiedyś nie zastanawiałem się nad tym, czy one mają jakieś tego typu problemy.
Wiadomo, że ludzie, którzy wychowali się w tamtych wojennych czasach traumy różne mieli, ale trauma nie łapie każdego.

Też staram się unikać takich ludzi, którzy tylko narzekają, bo co w sumie przyniesie. Albo się chce coś zrobić, albo nie. Wiadomo, czasami trzeba ponarzekać, żeby człowiek nie zgłupiał, bo jesteśmy istotami socjalnymi. Tyle, że jak ktoś cały czas narzeka, to jakby brał taki narkotyk na narzekanie. Robi się uzależniony.

Też słyszałem o ty, że dwie dobre przyjaciółki zerwały ze sobą, bo jednej szło w rodzinie lepiej niż tej drugiej. Tak bywa.

Ja to się oczywiście zastanawiam, jak tacy ludzie mają w głowach, że tyko narzekają. Ogólnie, to pewnie taki schemat, wydeptane ścieżki, po których się poruszają. Gdy wszystko jest złe, ich zdaniem, to mają wytłumaczenie, że się źle czują, kto wie.

Bluesand

Dziękuję.
No tak, w tym artykule, do którego link podałaś, chodzi o “szczęście”.

Inni definiują pożądany stan mentalny jako: balans, czyli zmniejszenie skoków emocji, np. van der Kolk.

Zgodzę się z tezami tego artykułu:
, posiadanie celu, bycie odpornym, odważny na innowacyjność oraz wyznaczanie sobie wykonalnych i motywujących celów może generować wspaniałe i wspaniałe zmiany.

Mówią w nim na początki o:”musisz starać się nie zdradzać siebie, ale być lojalnym wobec swojej równowagi emocjonalnej
Czyli dążenie do wspomnianej już równowagi emocjonalne, w innych kulturach to pewnie ying i yang ;)

W artykule przedstawiają jedną z perspektyw na siebie samego, jakiś tam model.
Niezależnie od tego, istnieje ta perspektywa neurobiologiczna. To jak spojrzenie na jakiś kwiatek, można go fotografować z tej, czy innej strony, można zastanawiać się, jak go podlewać, ile słońca, czy cienia potrzebuje. Ktoś inny może podziwiać jego piękno. To różne podejścia do tego samego kwiatka.

Korzystam z wielu perspektyw (modeli), ale piszę więcej o neurobiologii, bo o tym jeszcze tak dużo się jeszcze nie pisze.

Lęk — to połączenia (skojarzenia), jakie mamy w mózgu, te z amygdalą.
Co mogę zrobić, żeby sobie z nim lepiej radzić?
Mogę pracować nad nimi – zmienić je, tworzyć nowe.
Mogę pracować nad kontrolą amygdali – oddychanie, medytacja, wzmacnianie pozytywnych kognitywnych schematów itp.
Do tego: odżywianie, relaks, kontakty społeczne itp., trening AMCC, żeby wymienić niektóre.

W artykule wspominają o na przykład o “Przyjęcie w życiu biernej roli.”.
Pytają: Jaki jest jednak zdrowy rozsądek?”

To znowu kwestia istnienia zniekształcenia poznawczego, albo niewłaściwych wzorców myślenia.
Dlatego wspominam też często o tym, bo to nie same emocje. To PFC (pre-frontal-cortex), upraszczam trochę.
Te można zmienić, patrz metody terapii kognitywnej.

Ale się rozpisałem znowu, nawet nie wiem po co. Może dlatego, że uważam model zbliżony do neurobiologicznego fascynujący.
Jak mówię, to inna perspektywa, po prostu uzupełnienie innych.

Na koniec chodzi o to, żeby uwierzyć w to, że można coś zmienić, a potem pracować nad tym. Nie oczekując cudów, ale stawiając sobie jakiś tam konkretne, osiągalne, nawet małe cele.
Nikt jednak nie każe tego robić, to własna decyzja.

Ciekawe, jakie ta Twoja była przyjaciółka ma podejście do takiego artykułu?

Ostatnio edytowano 9 dni temu przez Bluesand
Bluesand

Ano. Ty wiesz lepiej, czy by się obraziła, bo ja ją znam jedynie z Twoich opowiadań.

Ostatnio edytowano 7 dni temu przez Bluesand
Wykorzystujemy pliki cookies.
Jak używamy Cookies
Zarządzanie plikami cookies
AKCEPTUJĘ
11
0
Chętnie poznam Twoje przemyślenia, skomentuj.x