Tytuł wpisu trochę przewrotny, bo zniechęcenie kogokolwiek do psychoterapii nie jest moim zamiarem. Jak zwykle, po prostu, chciałam podzielić się swoimi doświadczeniami.
I oczywiście zaznaczę: to, co pomogło u mnie, niekoniecznie pomoże u ciebie. I na odwrót.
Wpis zacznę od smutnej (dla mnie) refleksji – ale jak zawsze, to nie fakty ani dogmaty, tylko moja własna opinia – wielu terapeutów nie potrafi pracować ze schizofrenikami, a ze schizotypami już w szczególności. W sumie coś w tym jest, bo w różnych czytanych przeze mnie artykułach o schizotypii zaznaczano, że to zaburzenie jest ekstremalnie trudne w leczeniu psychoterapią.
Terapeutka, do której uczęszczałam przez ostatnie trzy lata powiedziała mi, że normalnie terapeuci biorą pacjentów “pod włos”, żeby wzbudzić w nich “zdrową frustrację” – w schizofreniku takie zachowanie nie wzbudza niczego zdrowego. Wzbudza po pierwsze szukanie spisku “o chuj tej babie chodzi?!”, po drugie – utwierdza w przekonaniu, że tak, “jesteś zjebany, widzisz, nawet terapeuta tak mówi”, a po czwarte – wzbudza wręcz nienawiść do tego terapeuty, bo ja przychodzę po pomoc, a dostaję niezrozumienie i ocenę jak w szkole albo u rodziców. Od specjalisty, do którego przyszłam przecież po pomoc! Więc wychodzę z gabinetu pełna gorzkich myśli i więcej nie wracam, a o terapeucie myślę jak najgorzej.
No i nie muszę mówić, że tak wyglądała zdecydowana większość moich “relacji terapeutycznych”.
W życiu chodziłam na kilka terapii grupowych (oddziały dzienne i terapia dla współuzależnionych) oraz cztery…? indywidualne. Grupowe były fajne, z indywidualnych tylko jedna miała sens. Streszczę wam to jakoś pokrótce, żeby nie pierdolnąć tutaj jakiejś Trylogii Sienkiewicza… A jak pierdolnę, to najwyżej podzielę ten wpis na dwie części.
Pierwszy raz poszłam do terapeuty w październiku 2006 roku, na samym początku leczenia. W sumie to był właśnie początek. Miałam 20 lat i właśnie rzuciłam studia, bo okazały się dla mnie za ciężkie na każdej możliwej płaszczyźnie. Rodzina, która miała pierdolca na punkcie mojej edukacji, chciała mnie za to spalić na stosie. Ciągłe kłótnie i przytyki były wtedy moją codziennością. Szkoda, że nikt mnie nie zapytał jak się czuję i co się ze mną dzieje, a miałam silne objawy psychotyczne (znowu – jak w liceum, wtedy też zostały olane). Pomocy poszłam więc szukać sama. Bo mówienie dzieciakowi, że “nie można takim być” to nie jest pomoc, drodzy rodzice.
Nie wiedziałam co mam mówić temu facetowi, więc siedziałam i gapiłam się w ścianę, a on swoim milczeniem mi nie pomagał. W końcu powiedziałam mu pokrótce, że widzę czasem kamery i że ludzie o mnie rozmawiają i śmieją się ze mnie… a on skierował mnie do psychiatry. No i tak to się zaczęło.
Ze względu na stan, w jakim wtedy byłam, ciężko ocenić mi tego terapeutę w miarę obiektywnie. Nie podobało mi się, że facet uważał, iż pacjent powinien wielbić terapeutę i psychiatrę na kolanach, bo przecież oni są nieomylni i wspaniali nieomal jak jakieś boskie istoty. Nie podobało mi się też to, że wiedział wszystko lepiej ode mnie – z tym, że chodziło o kompletne bzdury. Na przykład wymyślił sobie, że logo na mojej koszulce oznacza *i tutaj cała ideologia*, podczas gdy było to po prostu logo gry, którą w tamtym czasie bardzo lubiłam. To jedna z tych anegdot, które czasem opowiadam i wszyscy się śmieją.
Tak czy srak, na początku 2007 r. pan zaproponował mi dzienny oddział psychiatryczny i skorzystałam z jego zaproszenia. Na początku było mi ciężko. Nie rozmawiałam kompletnie z nikim, na zajęciach też bałam się udzielać, w końcu przełamałam się jak zagrozili, że mnie stamtąd wyrzucą. Bałam się wtedy odzywać na jakimkolwiek forum, w końcu od mojej matury minęło ledwie półtora roku, a przecież ze szkoły wyszłam w pełnym przeświadczeniu, że jestem śmieciem i gównem i powinnam zdechnąć. Już wydukanie tych kilku słów na społeczności przyprawiało mnie nieomal o atak paniki…
…ale z czasem zaczęło mi iść coraz lepiej i przestałam mieć opory przed wypowiadaniem się. Nawet raz przedstawiono na forum grupy moje psychotyczne opowiadanie, co natchnęło mnie dumą i satysfakcją (nie, nie można go nigdzie przeczytać i nie będzie można).
Czego się tam nauczyłam? Właśnie swobodnego wypowiadania się na forum, tego, że nie każdy człowiek jest wrogiem i że można mnie lubić. Że jednak mam jakieś zalety i inni ludzie je widzą, a nawet cenią. Że grupa to niekoniecznie tylko wykluczenie i bullying.
Po terapii na dziennym przez jakiś czas uczęszczałam jeszcze do ww. terapeuty, ale ze względu na to, że zmienił miejsce pracy na takie, gdzie miałam fatalny dojazd – już coraz rzadziej. Zniechęcił mnie chyba fakt, kiedy na ostatniej sesji, w 2010 r., opowiadałam mu o tym, co spotkało mnie w pierwszej pracy. On doszukiwał się w tym jakichś dziwacznych znamion normalności – której moim zdaniem tam nie było, zamiast popracować ze mną nad faktem, że byłam w tej pracy ofiarą mobbingu.
W 2010 r. zaczęłam terapię w porani leczenia uzależnień – w końcu jestem córką alkoholika, a mój ojciec też nieźle wtedy odpierdalał. Przyszłam do wyznaczonej mi terapeutki, zaczęłam z nią rozmawiać, no i napomknęłam, że choruję chyba na schizotypię. “A co to jest?” – zapytała mnie terapeutka i trochę mnie zmroziło. Pracuje jako terapeutka i nie wie, co to jest…? No i niestety, to wydarzenie zdefiniowało całą moją terapię indywidualną w tym ośrodku. Okazało się, że ta pani lada chwila idzie na macierzyński, i jak już poszła, przydzielono mi inną terapeutkę. Pierwsze wrażenie było dobre, ale szybko okazało się, że to totalna kretynka. No przepraszam. Pani uważała, że moim problemem nie jest wcale schizo-, ani traumy z dzieciństwa, ani dysfunkcyjna rodzina, tylko to, że ubieram się za mało kobieco, mam “dziecinne” zainteresowania (komiksy i gry wideo) i nie chcę stworzyć związku z mężczyzną. Z perspektywy 15 lat i bycia w PRAWDZIWNYM, szczęśliwym związku, mogę napisać tylko jedno: XDDD. Tak, fajny związek bym wtedy stworzyła. Ale dosłownie wszystko przebiła sytuacja, kiedy temat zszedł na intymność i pani zapytała mnie… nie o to, czy miałam partnera lub czy uprawiałam już seks. Pani zapytała mnie, czy mam błonę dziewiczą. Kurtyna.
Ostatnia sesja z tą panią przebiegła w równie kiepskiej atmosferze – kiedy w końcu powiedziałam jej, że nie zgadzam się z tym co mówi, ona oświadczyła, że mi współczuje, bo jestem takim chorym biedakiem, pogmatwanym w swojej chorobie. Więcej do niej nie przyszłam.
Ale terapia w ośrodku leczenia uzależnień to nie tylko była terapia z tą idiotką – to była również terapia grupowa, która wypadła o wiele lepiej i dała mi w końcu coś sensownego, chociaż na jej owoce musiałam poczekać wiele lat.
Otóż zapisano mnie – oczywiście pod przymusem – na grupę edukacyjną dla współuzależnionych. Dlaczego tak, a nie DDA? Nie wiem, może była to po prostu kolejna niekompetencja terapeutki od błony dziewiczej. Na grupie zdecydowaną większość stanowiły kobiety – żony, jedna matka i jeden tylko mężczyzna, partner alkoholiczki. Ja jedna – córka. Prowadząca terapeutka, notabene bardzo mądra, ciepła i serdeczna kobieta, powiedziała mi znamienne słowa: “to pani matka powinna tu być, a nie pani”. To jedno z bardziej wymownych zdań, jakie w życiu usłyszałam.
Szybko wyszła tzw. siła grupy. Zobaczyłam, że nie jestem sama i więcej osób mających w rodzinie alkoholików ma ten sam problem. Niestety ojciec pozostawał aktywny w swoim nałogu, więc miałam o czym opowiadać. Ale dowiedziałam się na tej grupie bardzo dużo, zarówno na temat alkoholizmu, jak i tego jak działa i funkcjonuje alkoholik – a także czym jest współuzależnienie i jak sobie z tym radzić. Wiele lat później ta wiedza pomogła mi uniknąć tego, co ustawicznie robiła była przyjaciółka w kwestii swojej matki (i pewnie nadal robi) – ciągłego i bezsensownego rozkopywania grobu rodzica.
Potem były dwie kolejne grupy – trening asertywności i coś o nazwie “w poszukiwaniu siebie”. Na treningu asertywności poznałam teorię – na praktykę nie byłam gotowa przez fakt, że miałam fatalnie dobrane leki, a moją ówczesną lekarkę niezbyt to obchodziło. “W poszukiwaniu siebie” było o tyle cenne, że pozwoliło mi zobaczyć jak na wiele kwestii patrzą osoby bez zaburzeń psychicznych takich jak moje. Panie na grupie były zresztą serdeczne i chętne do pomocy, tak samo jak prowadzące grupę terapeutki.
Kolejne podejście do terapii indywidualnej miałam dopiero w 2019 r. i z racji pandemii były to rozmowy telefoniczne. Terapeutka była znajomą mojej znajomej, która jest sporo starsza ode mnie. Pani podobno specjalizowała się w DDA i współuzależnieniu, więc pomyślałam – czemu nie. Niestety terapia okazała się kolejną kulą w płot i kolejną stratą czasu. Terapeutka była w wieku mniej więcej mojej matki i tak też mnie traktowała – jak krnąbrną gówniarę. Jej terapia polegała na powtarzaniu mi jakichś tam utartych regułek i często banałów, nie umiałam nawiązać z nią – ani ona ze mną, jakiejkolwiek przydatnej w procesie terapeutycznym relacji. No i pewnego razu źle się czułam i odwołałam sesję – drugi raz, niestety. Zjebałam, więc potem przeprosiłam terapeutkę, ona przyjęła to do wiadomości i wydawało się, że sprawa jest zamknięta… Otóż nie. Na kolejnej sesji zrobiła mi 5-minutowe (serio, patrzyłam na zegarek) kazanie na temat tego, jak źle się zachowałam i jak ją nieładnie potraktowałam i jak to nie mam szacunku do jej osoby i czasu. Gdybym miała to do czegoś porównać, porównała bym do nauczycielki nauczania początkowego z lat 90, która strofuje niesfornego 7-latka. Stwierdziłam, że nikt mnie nie będzie w ten sposób traktować i więcej sesji nie było. Terapeutka też sprawiała wrażenie notorycznie obrażonej wielkiej pani hrabiny z kijem od mopa w nadętej dupie, więc tym bardziej dałam sobie spokój.
W 2021 roku, jakoś w lutym, poszłam znowu na dzienny oddział psychiatryczny (ale nie ten sam, na który uczęszczałam w 2007 r.). Poszłam niekoniecznie z potrzeby serca – chciałam zrobić sobie wakacje od gównianej pracy w gównie pt. ZAZ i w sumie fajnie wyszło. Byłam przez pół roku na L4, a potem wypięłam się po chamsku na ZAZ, co w pełni należało się moim tamtejszym przełożonym. Kiedyś napiszę o tym więcej, bo mało kto zdaje sobie sprawę z faktu, że w Polsce aktywizacja zawodowa osób niepełnosprawnych to śmierdzące gówno opakowane w piękny, szczerozłoty papierek.
Wiadomo, trochę skorzystałam z tej terapii, bo to zawsze jest jakieś konstruktywne doświadczenie, ale pierwszego “turnusu” nie skończyłam – bo miałam mieć operację… którą odwołano i trzeba było przenieść ją na inny termin. Na ponowne przyjście na dzienny musiałam czekać trzy tygodnie – pani ordynator powiedziała, że mogę wrócić, za co byłam jej bardzo wdzięczna. Lekarz w szpitalu wypisał mi dwa tygodnie L4, tydzień wypisała mi lekarka rodzinna, która znała moją sytuację i dzięki temu nie musiałam już więcej wracać do ZAZu.
Drugiego “turnusu” również nie skończyłam. Po pierwsze dlatego, że mój ojciec wtedy zachorował i trafił do szpitala (z którego nie wyszedł), a po drugie, zaczęłam źle się czuć w grupie terapeutycznej. Doszło mnóstwo nowych osób i zrobił się tłok. A do tego pewna odklejona laska – dzieliłyśmy diagnozę, ale niestety nie poziom intelektualny – przyssała się do mnie, a ja wtedy nie umiałam spławiać takich ludzi i budzili we mnie lęk. Dodatkowo mierził mnie fakt, że większość osób na zajęciach nie odzywała się ani słowem, ale za to na fajce obgadywali wszystkich jak leci najbardziej plugawym słownictwem… Nie muszę mówić, że takie osoby nie mają ani mojej sympatii, ani mojego szacunku.
Ok, wpis jest już dość długi, a i ja czuję zmęczenie tematu i tematem, więc na tym poprzestanę – a do tytułu dopiszę magiczne “cz. 1”. Niebawem napiszę część drugą, w której opowiem o pierwszej i jedynej sensownej terapii indywidualnej w moim życiu, która to terapia faktycznie miała sens i mi pomogła. Stay tuned, czy coś.
Hej,
To rzeczywiście, ciekawe, przeżyłaś swoje, z tymi psychoterapeutami obojga płci. Jak sama mówisz, mogłabyś książkę o tym napisać ;)
Ciekawe jestem jaka forma terapii i jaka psychoterapeutka Ci na koniec pomogła, bo o tym wspominasz, czyli czekam na cz.2.
Ja może popiszę o swojej psychoterapii, z tym, że jestem dopiero na drugiej, bo miałem po pierwszej 15 lat przerwy :) Nie liczę tu dwóch pojedynczych spotkań.
Nie wiem, czy znasz książkę “Terapia prowokatywna” (Farrelly), polecam, jak człowiek chce się uśmiechnąć, czytając o terapii. Jak mówię, nie po to, żeby się czegoś nauczyć, czy korzystać z tego, ale poczytać o jego podejściu, trochę innym. To jak już jesteśmy przy temacie ;)
No, jak tego typu blog napisałaś, to aż się prosi o fikuśnego kwiatka ;o)
Pozdro i znośnego dnia życzę :)
Powiem Ci, że teraz zaczęłam się zastanawiać, czy “pomogła” to dobre słowo w moim przypadku. :) Wydaje mi się, że żadna terapia nie jest w stanie mi pomóc – bo ja nigdy nie byłam zdrowa, i nigdy nie będę, taki stan po prostu u mnie nie istnieje. :) Mój dziecięcy i nastoletni mózg ukształtowały traumy, lęki i psychozy. Terapeutka napisała mi kiedyś w opinii do ZUSu, że u mnie możliwe jest tylko leczenie objawowe – takie coś pisze się nieremisyjnym schizofrenikom. I w sumie takim jestem, tylko u mnie zamiast jakichś hardkorowych, ciągłych psychoz i lądowania w szpitalu cztery razy w roku, są po prostu silne zaburzenia osobowości. Leki sprawiają, że objawy psychotyczne i lęki są “w normie” – w normie jak na mnie, i tyle. Więcej się nie zmieni.
Terapia ulepszyła mi pewną kwestię życia, z którą miałam wcześniej spory problem – o, tak najlepiej bym to nazwała. :)
A ostatnio znowu gorzej się czuję i znowu myślę jak ogromny mam żal do moich rodziców za to, że zniszczyli mi życie… Ale już wiem, że nie tędy droga (i o tym też będę pisać).
Dzięki za polecajkę. :)
Pomogła, w stylu, czy lepiej Ci przez nią jakoś, choćby okresowo. Nie w sensie wyleczenia, bo to jest trudne do zdefiniowania dla problemów mentalnych.
Uważam, że sama pomoc w zrozumieniu własnego problemu już coś tam daje, poza tym, to parę technik, jak się z czymś tam obchodzić, albo nauka komunikowania swoich problemów.
Uważam, że PT (psychoterapeuci) potrafią pomóc, ale nie każdemu do tego samego stopnia. To zależy od sytuacji i osoby, a także techniki. Najczęściej specjalizują się oni jakoś. Jak się ma pecha, to mogą nawet zaszkodzić, jak i konwencjonalna medycyna.
Ja nie wiem, czy mam żal do swoich rodziców. Uważam, że nie nadawali się do swojej roli. Pewnie jakiś tam żal odczuwam, ale nie zastanawiam się nad tym, bo oboje już nie żyją. Mentalnie ich olewam, bo po co się tym zajmować.
Mnie interesują neuronauki, to to bardziej obiektywne podejście, niż to, jakie ma PT.
Neuronauka: próba zrozumienia psychiki i zachowania z pomocą znajomości działania umysłu. Na skanie komputerowym można sobie pewne rzeczy zobaczyć. Badania wskazują na to, jakie części mózgu zaangażowane są w jakie funkcje i jak można je ćwiczyć. Próbuje się na podstawie tego opracować podejścia, czy metody, pomocne do pracy nad jakimś problemem.
Muszę chyba opisać kiedyś na blogu jak pracuję z moją PT. Ona wie, że ja mam inną perspektywę niż ona sama, znaleźliśmy wspólne pole pracy.
Poszedłem na PT, bo tak sobie zaplanowałem. Eksperymentalnie, bo nie do końca wiem, jakie efekty mogę uzyskać. Nauczyłem się tam paru ciekawych rzeczy.
Z punktu widzenia neurobiologii: jedyna rzecz, której mózg nie potrafi, to przestać się uczyć. ;) Takie też mam podejście do własnych lęków, na przykład, czy dołków.
Pozdro :)
Z punktu widzenia neurobiologii: jedyna rzecz, której mózg nie potrafi, to przestać się uczyć. ;) – wiesz, to bardzo optymistyczne i faktycznie tak jest. :)
pozdr.
To jakiś profesor neurobiologii powiedział na wykładzie na YT.
Ja się z tym zgodzę, bo inni mówią to samo, a poza tym, to neurobiologia (czy neuronauki, neuroscience), jakoś to łączy, zachowanie i zapamiętywanie. A jak się przyjrzeć procesom zachodzącym w głowie, to łatwiej dostrzec, jak cały czas coś się zmienia. Nie tylko w synapsach, ale też wewnątrz komórek nerwowych. Nie zauważamy, że cały czas czegoś się uczymy, albo umysł o czymś “zapomina”, czyli choćby zmienia priorytet wywoływanych informacji. Napisałem o tym chyba w blogu o rodzajach pamięci. Jak siedzę trochę głębiej w materii, niż na poziomie synaps, ale większości z tego co czytam, to nie rozumiem :)
No, w sumie tak jest, zauważyłem, że to jednak stres czasami z blogiem. Więc nie czuj się zobowiązana, żeby mi od razu odpowiadać, albo w ogóle.
Tak mi się skojarzyło, bo pisałaś, że czasami kasujesz swoje blogi ;)
Pozdro :)
Ja nigdy nie chodziłam tak długo na jedną psychoterapię indywidualną jak na tę teraz.
Zaczęłam ją w maju. Teraz czuję już lekkie zmęczenie. Jednak jak uporam się z podstawowym celem, a myślę, że tym razem się uda, to albo w ogóle rozstanę się już z tą terapeutką albo zmienię częstotliwość spotkań. Dzisiaj miałam zdecydowanie najtrudniejsze spotkanie. Ale może to dobrze. Mam sporo różnych tematów do przemyślenia.
Dodam jeszcze, że przynajmniej wato spróbować pochodzić na jakąkolwiek psychoterapię jeśli mierzymy się z jakimś ważnym problemem zdrowotnym lub podejmujemy się coś zmienić w naszym życiu, czy w jakimś zachowaniu.
Zgodzę się, że warto pójść na psychoterapię.
Wiadomo, nie zawsze ma się szczęści, bo można się czasami zrazić, ale warto próbować dalej, jak z wieloma innym rzeczami.
Sam akurat chodzę na psychoterapię, choć poprzednia psychoterapeutka mnie “nie chciała” :)
Zgadzam się :)
No i ładne kwiatki :) Tak zwana, martwa natura.
P.S.
Już wiem, dlaczego w nazwie nie pojawia się mój profil, ale błąd, gdy się próbuje ten adres otworzyć. To dlatego, że automatycznie obcinane są dwie ostatnie cyfry. Ciekawe.
Zamiast:
https://www.blogger.com/profile/07282372066123609615
wklejone zostaje:
https://www.blogger.com/profile/072823720661236096
i tego “15” nie da się dodać. Pewnie okienko za małe ;)
Nie bardzo rozumiem, o jakie kwiatki i jaką martwą naturę chodzi, ale spoko że się wyjaśniło. :P
Lubię bardziej “Bluesand”. Moja strona na blogu nazywa się “niebieskipiasek”, ale użytkownik “Bluesand”. Kiedyś musiałem wyemigrować z blogiem bo platformę zmieniali i jakoś tak zostało, niepoukładane ;)
Co do kwiatków, to nie miałaś przedtem chyba żadnego obrazka, albo nie zwróciłem uwagi. Opowiadałaś o “fikuśnych kwiatkach”, to zażartowałem, że zdjęcie tych kamieni to “fikuśne kwiatki”, a na obrazie jest to “martwa natura”. I tyle. Czasami moje myśli chodzą sobie swoimi ścieżkami :)
No, wyjaśniło się, dlaczego ci błąd wyskakiwał, jak kliknęłaś na linka (parę dni temu).
Chłopak też miał same kiepskie doświadczenia z terapeutami, w sumie niektóre dość podobne. Ale jak to czytam i słucham jego, to się nie dziwię rezygnacji z terapii. Nie chodzi tu tylko o nieumiejętność pracy ze schizofrenikami (choć tu już szczególnie), ale ogółem nie dla każdego każdy terapeuta. Przy tych sama bym nie wytrzymała. Niektórzy to w ogóle nie wiem, komu pomagają, bo chyba nawet zdrowym ludziom, którzy przyszli jakieś problemy przegadać mogą zaszkodzić.
No właśnie też miałam takie wrażenie, komu niby tacy gównoterapeuci pomagają…? Na pewno nie osobie ze schizofrenią. Swoją drogą, znam gościa, który poniekąd przez taką terapeutkę trafił do szpitala z nawrotem i do dzisiaj mu ciężko się pozbierać, a to było ze dwa lata temu.
[…] Kontynuacja wpisu Terapia Srerapia cz. 1. […]